Amy Harmon
to autorka, która zyskała moją sympatię dzięki książkom Prawo Mojżesza i
Pieśń Dawida. Poprzednie powieści autorki uderzyły w najczulsze struny
mojej duszy i poruszyły wszystkie emocje. Jak było tym razem?
Fern kiedyś mało popularna, niejaka uczennica, córka lokalnego pastora, inteligentna i w pewnym sensie wyjątkowa. Dziś piękna, uczynna, dobra nieświadoma swojej zewnętrznej urody. Ambrose kiedyś młody bóg, sportowiec, zapaśnik, żołnierz. Dziś zniszczony przez wojnę, zagubiony, zraniony uszkodzony. Fern od zawsze jest zakochana w młodzieńcu, jednak dla niego jest tylko śmieszną, odrobinę szaloną.
Po tragicznych wydarzeniach z jedenastego września, o których słyszał cały świat boski Ambrose, postanawia się zaciągnąć do wojska a wraz z nim czwórka jego przyjaciół. Miasto żegna ich wielką paradą, ale czy huczne imprezy mogą, podnieś na duchu kogoś, kto idzie na wojnę, kto będzie walczył za ojczyznę? Nie od dziś wiadomo, że wojna zmienia na zawsze...
Fern kiedyś mało popularna, niejaka uczennica, córka lokalnego pastora, inteligentna i w pewnym sensie wyjątkowa. Dziś piękna, uczynna, dobra nieświadoma swojej zewnętrznej urody. Ambrose kiedyś młody bóg, sportowiec, zapaśnik, żołnierz. Dziś zniszczony przez wojnę, zagubiony, zraniony uszkodzony. Fern od zawsze jest zakochana w młodzieńcu, jednak dla niego jest tylko śmieszną, odrobinę szaloną.
Po tragicznych wydarzeniach z jedenastego września, o których słyszał cały świat boski Ambrose, postanawia się zaciągnąć do wojska a wraz z nim czwórka jego przyjaciół. Miasto żegna ich wielką paradą, ale czy huczne imprezy mogą, podnieś na duchu kogoś, kto idzie na wojnę, kto będzie walczył za ojczyznę? Nie od dziś wiadomo, że wojna zmienia na zawsze...
Narracja
w książce jest trzecioosobowa, narrator wszechwiedzący oprowadza nas po
przygodach głównych i pobocznych bohaterów. Całość jest spójna, każda z
postaci ma swoje wady i zalety, zostali wykreowani na mocnych, realnych
fundamentach. Bailey — odwieczny przyjaciel i kuzyn Fern,
chłopak cierpiący na dystrofię mięśniową, chłopak słaby fizycznie, ale
niezwykle silny umysłowo, zabawny i inteligentny z ogromnym dystansem do
siebie i świata. Rita, szkolna piękność, odrobinę pusta, ale radosna —
najlepsza przyjaciółka Fern.
To tyle, jeżeli chodzi o postacie drugoplanowe. Pojawiają się również i
osoby na trzecim i kolejnym planie. Całe tło zostało idealnie
odrysowane, a pierwsze skrzypce w książce na zmianę grają bohaterowie pierwszo i drugoplanowi.
Amy Harmon w Making Faces chciała przede wszystkim pokazać, że wygląd zewnętrzny to coś kruchego i ulotnego, dziś jesteśmy piękni, młodzi, a za moment może się wydarzyć coś, co zmieni nasz wygląd do końca życia. Uroda odchodzi, zmienia się, dojrzewamy, a nasze wewnętrzne piękno zostaje z nami na zawsze. Dobroć, pogoda ducha i poczucie humoru to coś, co nigdy w nas się nie zatrze nawet po upływie lat.
Niestety, jest kilka wad w tej książce. Autorka tym razem poruszyła kilka tematów, skupiła się na aspekcie wojny, na chorobie Baileya, a momentami porusza nawet tematy przemocy domowej i... właśnie mam wrażenie, że Amy chciała złapać kilka srok za ogon i wiele potraktowała połowicznie. Jednak po kolei:
To nie ukrywając główny motyw w książce, miłość bez wzajemności, krucha, łamliwa i niestabilna. Jednak gdzieś w tle buduje się na mocnych fundamentach również miłość prawdziwa i niepohamowana. Amy Harmon
idealnie operuje czasami, w jednej chwili jesteśmy w liceum wśród
młodzieńczych problemów i zauroczeń, a w kolejnej sekundzie jesteśmy już
wśród dorosłych problemów, zmagań z szarą rzeczywistością i z ciężarem
wojny. Głównym wątkiem miłosnym jest ten między Fern i Ambrose'em.
Dwoje ludzi, którzy przez całe życie się mijają, czy w końcu znajdą
ukojenie, radość z życia i prawdziwą miłość? Uważam, że ten wątek został
poprowadzony bezbłędnie i tutaj nie mam się do czego przyczepić, były
emocje, jakich można się spodziewać po Amy Harmon, były ujmujące chwile i uskrzydlające uczucia.
Amy Harmon w Making Faces chciała przede wszystkim pokazać, że wygląd zewnętrzny to coś kruchego i ulotnego, dziś jesteśmy piękni, młodzi, a za moment może się wydarzyć coś, co zmieni nasz wygląd do końca życia. Uroda odchodzi, zmienia się, dojrzewamy, a nasze wewnętrzne piękno zostaje z nami na zawsze. Dobroć, pogoda ducha i poczucie humoru to coś, co nigdy w nas się nie zatrze nawet po upływie lat.
Niestety, jest kilka wad w tej książce. Autorka tym razem poruszyła kilka tematów, skupiła się na aspekcie wojny, na chorobie Baileya, a momentami porusza nawet tematy przemocy domowej i... właśnie mam wrażenie, że Amy chciała złapać kilka srok za ogon i wiele potraktowała połowicznie. Jednak po kolei:
Miłość
Wojna
Wszystko, a i tak mało
Autorka również w dość powierzchownych sposób potraktowała chorobę Baileya, ona po prostu jest, chłopak się z nią pogodził, wszyscy w koło są szczęśliwi, cieszą się każdym dniem i uczą się od Baileya żyć chwilą. Jednak tym razem czegoś w tym zabrakło, to było tylko powiedziane, ale w zbyt suchy sposób, bez zbędnych emocji, a można było z tego wyciągnąć wiele... albo zupełnie odpuścić sobie ten wątek i potraktować go osobno w innej książce, bo ma potencjał, ale nie zasłużył na potraktowanie go powierzchownie.
Również, jeżeli chodzi o przemoc w rodzinie, było emocjonująco, ale na szybko, na siłę, zupełnie nie w stylu Harmon. Można było to rozegrać inaczej, pokazać ten ból jednej z bohaterek w inny sposób, albo potraktować osobno, bo tutaj kolejny poboczny wątek z potencjałem, nie zasługiwał na zdawkowe potraktowanie.
Zbyt dużo, zbyt mało
Amy Harmon podniosła sobie poprzeczkę bardzo wysoko poprzez poprzednie książki. Tym razem nieco się zawiodłam, wiem, że dość dosadnie pokazałam wam, co mi w książce nie leżało, jednak nie jest tak, że książka była fatalna. Ona po prostu jest gorsza od poprzednich, inna, nie ma w niej wielkich emocji, ale nadal mamy świetny styl Harmon, który wiele mi rekompensował. Rozumiem przesłanie tej książki, cieszę się z tematów, jakie autorka poruszyła, ale nie jestem zachwycona sposobem, w jaki to zrobiła. Myślę, że wątek wojny i miłości wykorzystany w stu procentach, od A do Z ze wszystkimi wzlotami i upadkami, byłby świetny. Jadnak już tak wiele wątków w jednej książce sprawiło, że potencjał, z tych na pozór pełnych emocji tematów, nie został wykorzystany.
Making Faces
to książka, która nie zawróciła mi w głowie, może miałam wobec niej
większe oczekiwania, może te wszystkie recenzje i zdania, że książka to
emocjonalna bomba z rewelacyjnym stylem Harmon,
sprawiło, że chciałam prawdziwej bomby, czegoś do płaczu, czegoś, co
poruszy mnie do głębi i zostawi z pustką w głowie. Tak się jednak nie
stało. Książkę czytałam na początku opornie, potem się wciągnęłam,
jednak nie było łez, nie było wielu emocji, było tylko w miarę, a po tej
autorce spodziewałam się czegoś powyżej moich oczekiwań. Jak bardzo nie
kręciłabym nosem i nie narzekała, to i tak wam polecam tę książka, a
dlaczego? Po pierwsze uważam, że powinniście na własnej skórze się
przekonać czy przypadnie wam do gustu, a po drugie to w końcu Amy Harmon i nawet jak jest nieco gorzej niż poprzednim razem to i tak nie ma tragedii.
Za możliwość przeczytania dziękuję:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz