Okładka
książki przywodzi na myśl jakąś sielską obyczajową komedię.
Opis jednak mówi nam oś innego. Skuszona notatką od wydawcy i
kilkoma opiniami zdecydowałam się przeczytać książkę Bejbi...
czy to lektura godna mojego czasu?
Ta książka
miała mnie zmusić do refleksji, opowiadać o poszukiwaniach samego
siebie, a nawet zahaczać o tematy wojenne... i w sumie to wszystko
jest, ale przedstawione w taki sposób, że ręce opadają. Zacznę
jednak od początku. Na okładce znajdziemy informacje, że autor
zabierze nas w świat erotycznych fascynacji, literackich
dygresji, pseudohistorycznych dywagacji i filozoficzno-metafizycznych
dociekań.
Zacznijmy
od erotyzmu, w końcu to od niego zaczyna się teks polecający
książkę. Dla mnie w tej książce nie było żadnego erotyzmu.
Bohater to mężczyzna, który umawia się z młodszymi kobietami,
dużo młodszymi, które nazywa Bejbi, nie chce znać ich
imion, ich nazwisk, nawet konkretnego miejsca pracy interesują go
jedynie wyznaczone cele. Bejbi to dość miłe określenie
partnerki seksualnej, z pewnością lepsze niż Pan i jego Suka... i
w sumie to jedna z niewielu zalet. Kolejnym plusem jest momentami
język autora. Dlaczego momentami? Miałam wrażenie, że niektóre
dialogi i wywody, były pisane przez mężczyznę, który chce nam
czytelnikom, coś ważnego przekazać, innym razem z kolei były
wtrącenia pozbawione jakiegokolwiek sensu i dobrego smaku. Ta
książka również wyłamuje się ze wszelkich schematów, trudno mi
ją przypisać do konkretnej kategorii. Jest plątaniną rozmaitych
gatunków.
Książka
zaczyna się tym, że główny bohater, który jest zarazem
narratorem, pragnie nam opowiedzieć o nowo poznanej Bejbi. Na
początku zwraca się bezpośrednio do czytelnika, potem już tego
nie robi, potem jednak znowu mamy zwroty bezpośrednio do nas. Jednak
to nie jedyny chaos wprowadzony w fabułę, autor również wplata w
swoją opowieść jakieś nic nieznaczące fragmenty z życia jego
dziadka, który służył ku chwale Trzeciej Rzeszy, przyznam, że to
intrygujące fragmenty, niestety niewnoszące do fabuły nic prócz
zamętu. Dostajemy też jeszcze historię Antona, który jest,
właściwie nie wiadomo kim i nie wiadomo skąd i po co się wziął
w fabule, choć nie, wiadomo, co robił... Anton Alfut zawracał
kijem księżyc w Witowie.
Książka
ta miała w sobie potencjał, można było go wykorzystać, niestety
się to nie udało. Autor miał dobry plan, jednak jego realizacja
spaliła na panewce. Ja naprawdę rozumiem każdą formę przekazu
swoich głębszych myśli, jednak tutaj coś poszło nie tak. Kiedy
już miałam wrażenie, że książka uratuje się w moich oczach, że
jednak jest dla niej ziarno nadziei, że jeszcze może być dobrze i
moje zdanie o niej zmieni się choć odrobinę, wtedy autor
wyskakiwał ze zdaniami, że właściwie to wszystko ma w tylnej
części ciała, a jego Bejbi właśnie w tym momencie załatwia
swoje potrzeby fizjologiczne na sedesie marki Duravit.
Nie podobał
mi się też, że ważne i intrygujące wywody, które były znaczące
dla całego wydźwięku, zostawały przerywane przez narratora gadką
o tym, co właśnie spiker mówi w radio, najczęściej słowa
spikera nie miały nic wspólnego z sensem fabuły.
Zwykle
pisząc recenzję książki, która mnie zadowoliła, staram się
dobrać odpowiednie grono odbiorców, którym książka może
przypaść do gustu. Jednak tym razem nie potrafię tego zrobić.
Czytelniku, jeżeli nie przeszkadzają Ci wady, jakie wymieniłam,
śmiało bierz się za lekturę. Może dla ciebie sens odkrywania
siebie, tęsknota za czymś nieokreślonym, będzie wystarczającym
powodem dla uznania tej książki za świetną. Może Tobie forma nie
przeszkodzi w odkrywaniu treści, dla mnie jednak to za mało, aby
powieść mogła mnie zmusić do refleksji. Przekaz i styl muszą ze
sobą współgrać, a tutaj tego zabrakło.
Recenzje znajdziecie również na potralu:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz